DZIKIE ŻYCIE

Cierpki smak jałowca

Robert Jakub Karpiński

Tomik prozy niespokojnej:
Cierpki smak jałowca

Schronienie. Twoje miejsce, gdzie stajesz się niewidzialny dla świata. Twoje wytchnienie po szalonym pędzieImage samotności. Twoja arka ocalenia ratująca duszę przed obłędem. Twoja radość i Twój zachwyt. Twój spokój niezmącony. Twoja cisza, w której słychać bicie własnego serca.
Schronienie. Twoja ucieczka z otchłani rozpaczy. Twoja ostatnia deska ratunku. Twój strach ukojony w objęciach wiatru. Twoja myśl wyzwolona ze schematów. Twoja pasja i Twoja namiętność. Twój krzyk odbijający się echem od gładkiej tafli jeziora.
Schronienie. Twoje ciało w objęciach mgły, namaszczone żywicą. Twoja krew płonąca żywym ogniem pod namiotem nocy. Twój sen i Twoje przebudzenie. Twoje rany wylizane troskliwie i z czułością. Twój taniec bosych stóp po puszystym mchu.
Ciepły błysk. Oto pierwszy promień Słońca. Nowy dzień. Pierwszy oddech chłodnego powietrza smakuję jak pierwszy oddech w życiu. I nie pamiętam, co było wcześniej. Co było wcześniej? Nie wiem. Ale ukochałem to, co zobaczyłem oświetlone ciepłym błyskiem porannego słońca. Mięciutkie kłosy trawy płonące w tym błysku. Ukochałem je. Ukochałem dzięcioła. Puka w moje serce. Tak piękny odcień zieleni jego piór. To puka w moje serce nadzieja. Ukochałem szeleszczące listki brzozy nad moja głową. Leżę w trawie i słucham. Celebruję świt. Za chwilę dowiem się o istnieniu skrzydlatych strażników poranka. Jeszcze milczą. Krótka chwila i już wiem, co za muzykę śniłem. Miliony dzwoneczków. Skowronki... Przebudzenie dopełnione.
Mój ruch nie spłoszył skrzydeł. Odgarnąłem włosy z czoła i ramion. Opadły ciężko mokre od rosy na plecy. Wstaję powoli. Oto człowiek narodzony z Ziemi. Oto jestem. W moim schronieniu. Niewidzialny dla świata. W mojej arce ocalenia ratującej duszę przed obłędem. I już wiem, co było wcześniej. Wiem. Szaleństwo! Obłęd! W tamtym dziwnym świecie zaczynającym się u wyjścia z lasu. Z mojego schronienia...
Zielony dzięcioł, mój kowal serca niosący nadzieję, rozumie. Nie jestem obłąkany. To tylko świat oszalał. Świat, którego przecież nie sposób ogarnąć umysłem, bo niepojęte rzeczy się w nim dzieją. A przecież oto świat zbudowany przez człowieka. Przez ludzi pragnących w głębi duszy żyć inaczej. Więc co? Obłęd. I tylko. Bo wszystko od samego początku wydaje się być poza naszą kontrolą.
To dlatego, nie mając schronienia, umierasz. Obłęd poraża Cię i przeraża. Jeśli nie masz gdzie się ukryć, choćby tylko we mgle, zabije Cię świat. Nie znajdziesz wytchnienia, ani ratunku, ani radości... Już nic Cię nie zachwyci, nie zaznasz spokoju i nigdy nie poznasz głosu swojego serca. Pochłonie Cię rozpacz i schemat. Żadnej pasji. Żadnej namiętności. Krzyk dławiący gardło i bezgłośnie poruszające się usta nie będące w stanie wykrztusić ani słowa. Twoje ciało jest miotane beznadziejnością. Zakrzepła krew z podciętych żył. Senne koszmary. Wiecznie rozdrapane do żywego rany. Rozżarzone węgle pod stopami. Za każdym rogiem czyhająca śmierć. Obłęd... Walka o życie. Bez wytchnienia. Ciągła walka.Image
Zapominam. Błogosławiona niepamięci. Po co pamiętać, co było wcześniej? Ciemnoszary wilk ociera się o moje nogi. Brat jednej krwi. Zielony dzięcioł, mój kowal serca niosący nadzieję siada na ramieniu i śpiewem, o którym większość ludzi nie ma pojęcia, bo nie mają swojego schronienia, wzywa las do czułości zaklętej w pieśni każdej pary skrzydeł, każdej liściastej gałązce, kępce trzcin i falach. Nawet jeleń odpowiedział rykiem z głębi puszczy. Brat jednej krwi...
Rozpaliłem ogień. Napar z owoców jałowca ma lekko cierpki smak. Takie życie. Słodycz tajemnicza nie jest do końca zbadana. Łyżka miodu z barci zwabiła mrówki. Staję się dla tych maleńkich wojowników aztecką piramidą Słońca. Oby do kolan wdrapać się. Oby do pasa. Oby do ramion. Życie pełne przeszkód. Cierpki smak jałowca. A jednak cel - resztka miodu na ustach. Pocałunek mrówki. Jakbym karmił pisklę w gnieździe dzięciole.
Zjadłem kilka jagód. Śniadanie królów puszczy. Borowiny skrzą się w Słońcu rubinowo. Od jeziora ciągnie zapach bagna, a krzyk czapli wzbudza zapach trzcin. Nie boję się ich już. Czyli kiedyś bałem się. Nie pamiętam czego. Kogo może? Ludzi, których stać na wszystko? Ilu znam takich, o których wiem na pewno, że nie uderzą? A ilu takich, o których wiem na pewno, że nie skłamią? Ilu, którzy nie zranią? A ilu takich, którzy z rozpaczy ranią samych siebie? Ilu ludzi naprawdę znam? Ilu mam przyjaciół na całe życie, na życie i na śmierć, na dole i na niedolę, na śmiech i na łzy, na zdrowie i chorobę?
Pogubiłem czas w świecie ludzi. Zatrzymał się gdzieś, wciśnięty w ramy schematu, do których nie pasowałem, jak zbyt mały obraz. Któregoś dnia zatrzymałem się i z przerażeniem, rozglądając się dookoła, nie wiedziałem nic. Ani gdzie jestem. Ani kim jestem. Ani po co jestem. A wszystko miało być takie oczywiste. I stało się. Kiedy odkrywałem w lesie moje schronienie... Czas wyznaczany porami roku, nowiami księżyca, wschodami i zachodami Słońca - okazał się do ogarnięcia. Precyzja przylotów i odlotów, rozkwitów i owocowań, błysków i odlotów nie pozostawia cienia wątpliwości. I tylko nie wolno mi przeoczyć żadnego szczegółu. Żaden kwiat nie może rozkwitnąć nie powitany, nie ucałowany. I żaden ptak nie może odlecieć nie pożegnany, nie ugłaskany po skrzydłach gotowych na krótkie, zimowe rozstanie. Jest jedno takie ptasie stado, z którym nigdy się nie żegnam. Przylatują którejś wiosennej nocy, by od rana zacząć krzątaninę w niebie i tak samo bezszelestnie odlatują, gdy kończy się lato pod osłoną ciemności. Nie żegnamy się, bo wiem, że powrócą, choćby zima ścięła lodem cały świat. Nieśmiertelnie jak błyskawice. Bracia jednej krwi. Moje stado. Chciałbym być tak pewien własnych powrotów... Schronienie pod chmurami. Wyścig z wiatrem. I na przekór. Naprzeciw. W same oczy. W same skrzydła. Pojedynek: ptak i wiatr...
Kilka piór myszołowa zaplotłem we włosy. Paciorki z jarzębiny zjadały jemiołuszki zimą. Więc mam tylko pióra ptasie za ubranie. Nie zmarznę. Każdej nocy czuję na ciele ciepłe wilcze futro. O nic nie prosiłem, a otoczono mnie czułością jak szczenię. Wylizane rany i wygaszony ból. O przeszłość też nikt nie pyta - nie ma tu znaczenia wysokość zarobków, społeczny status, grupa krwi i pochodzenie. Nie muszę mówić ani słowa, żeby mój wilk zrozumiał, że jestem jeszcze szczenię. Nieporadność pomieszana z ciekawością leśnego świata wywołuje uśmiech w jego wilczych oczach. I wiem, że tam nikt by mi nie uwierzył, że wilki się uśmiechają. A jednak...
Nie jestem tu, aby doznać duchowego oświecenia. Nie szukam objawień opiewanych w religiach i filozofiach:Image wybebeszeń, wielkich rzeczy, których piszą w mądrych książkach. Nie jestem tu, aby się samorealizować, samookaleczać, samodoskonalić... samo... samo... - nie szukam życiowej drogi, nie szukam nawet drogowskazu... Mam tu, na bagnach schronienie. I jego też nie szukałem. Po prostu znalazłem się w tym miejscu i stało się schronieniem. Spontanicznie. Jesteś w tym miejscu i od razu wiesz, że to jest to. Że tu będziesz niewidzialny dla świata. Bezpieczny. Zbędność słów jest tu oczywista.
Oświeca mnie Słońce każdego poranka. Księżyc nocą. Objawiają się mieszkańcy tej krainy, śmiało lub ukradkiem. Bracia jednej krwi. Prowadzi tu tylko jedna wąska ścieżka, a drogowskazy są zupełnie zbędne. Oto radość z bycia w sercu lasu po prostu.
Każdy ma tu wszystko, czego mu potrzeba. Nie mam więcej. Tylko schronienie. Jak borsuk swoją ciepłą norę. Jak zielony dzięcioł dziuplę. Jak mrówki mrowisko. Jak żaby swoją kałużę. Jak czaple szuwary, a motyl swój kwiatek. Gąsienica liść.
Drzemka po południu uspokaja, koi, wycisza do końca. I wyśniłem niezwykły sen. Intensywność barw. Łąkę czerwoną od polnych maków i czerwony pył z wirujących płatków nad tą łąką. I tańczyłem z tym czerwonym pyłem jak wiatr. A potem uniosłem się wysoko. Tam, gdzie kończy się błękit a zaczyna czarna otchłań wszechświata, spojrzałem na Ziemię. Ta subtelność! Ta czarowność! To olśniewające zachwycenie! Ten horyzont nie do osiągnięcia. Unosiłem się coraz głębiej w czarną otchłań wszechświata. Błękitny klejnot Ziemi oddalał się coraz bardziej i coraz więcej zachwycał pięknem.
Oto jestem. W moim schronieniu. Nie słyszę nawoływań. Nie słyszę pieśni. Las ucichł. Nadciąga burza...

O poranku powróciłem znowu na granicę błękitu i otchłani. Taka podróż pokochana. Taki horyzont szeroko wytęskniony. I ujrzałem stamtąd w sinym dole Itatiaia i jej cień rzucany przez wschodzące Słońce. Myślę o ludziach, którzy mieszkają u podnóża góry i teraz budzą się do życia. Czy przebudzenie wszędzie budzi się tak samo? Wiem, że nie. Pod Itatiaia i w każdym innym schronieniu ludzie budzą się leciutko, ze świadomością ukojenia, którego doświadczają od razu, otworzywszy oczy.
Świat wielkomiejskich tortur budzi inaczej. Oszołamia idących na śmierć. Ledwie otwierasz oczy, a już nerwy napięte do granic wytrzymałości, już mięśnie spięte, gotowe do skoku, do obrony czy ataku - zależy. Zależy, kto Cię pierwszy uderzy w twarz. I nie nastawisz drugiego policzka, bo szlachetność w takim świecie nie istnieje. Więc wojna. Na dzień dobry. Dobry?
Od Ciebie zależy. Oto wyjdzie wszystko na jaw. Tego dnia. Ten dzień odsłoni Twoje dzieło. Obnaży to, co słabe. Oby umocnił to, co mocne. Nie zdążysz wezwać pomocy, jeśli Cię zaskoczy. Jeśli przywali Cię swoim gruzem jak most zrujnowany. Nie może Cię zaskoczyć. Nie zaskoczy Cię tylko w twoim schronieniu.
Człowiek widzący odbicie własnej twarzy w szybie rozmawia sam z sobą. Może z kimś. Widzę młoda kobietę. Jedziemy tym samym autobusem i obserwuję jej twarz odbitą w szybie. Rozmawia. Nie wiem, z kim. Może z myślą własną. Jej twarz zdradza rozdrażnienie. To krzyczy, to łagodnieje. Piękna. Jak burza majowa. Aż nie mogę oderwać oczu. Zobaczyła to. Moją twarz odbitą w szybie. I zamilkła. I patrzyła... Po chwili wsiadł inny człowiek i jego twarz odbiła się w tej samej szybie. On patrzył gdzieś poza. Ani na szybę, ani na świat po drugiej stronie. Nie odczytałem z jego twarzy ani słowa. Żadnej emocji. Może tylko zobojętnienie. Zmęczenie życiem. Tylko. Z samego rana śmiertelne zmęczenie. A potem twarz dziecka. Oczy żywo śledzące każdy szczegół. Wesołe iskierki Słońca igrające w kwiatach.Image
I pomyślałem o twarzach ludzi spod Itatiaia. O twarzach widzianych tylko we śnie, które wyrażało spokój. Spokój, o jakim się nawet nie śniło ludziom uwięzionym w świecie wielkomiejskich tortur. Itatiaia zapłonęła żywym ogniem Słońca. Zamilkła powoli. W ciszy. W upale. Tylko wiatr gorący głucho świszcze poniżej.
Więc jestem jeszcze szczenię. I mój wilk, kudłaty brat jednej krwi to rozumie. Ciągle robię głupstwa. Staram się inaczej, ale głupstwa to przywilej szczeniąt. I tylko czasem czyjeś warknięcie powie mi, że przesadziłem. Szkoda, że ludzie nie umieją powiedzieć tak, wprost, kiedy się gniewają, kiedy mają żal. Ciężko wtedy wyczuć, o co im naprawdę chodzi. W lesie wiem to od razu. Zawsze. I nie marznę, bo czyjeś futro zawsze mnie otuli. I nie boję się. Jestem strzeżony. W schronieniu nie muszę się bać. Po to właśnie jest.
Boję się tylko na zewnątrz. Tam, gdzie ludzie już nie patrzą sobie w oczy. Tam, gdzie nie nazywa się uczuć po imieniu. Gdzie tolerancję myli się z obojętnością, miłość z pożądaniem, nieśmiałość z szaleństwem, a dobro ze złem. Tam, gdzie przestała istnieć wszelka moralność, świetność, szlachetność. Więc wolę być szczenięciem w wilczym stadzie. Las pamięta o empatii, zawsze. Od empatii zależy w lesie życie. Porządek w stadzie. Bracie jednej krwi. Widzę świat twoimi oczami. Słyszę dźwięki twoimi uszami. Kocham twoim sercem. Twój ból przeszywa moje ciało. Twoja radość opromienia moją duszę. Twoja troska spędza mi sen z powiek. Twoje łzy smakują słono w moich ustach. Twoja droga to mój kierunek marszu. Twoje gniazdo to moja energia. Twój błękit w oczach to moje niebo. Twoje czarne źrenice to moja noc. I nawet szczenię to rozumie od pierwszego przebudzenia. Od pierwszego poranka. Od pierwszego błysku, światła...I nie trzeba nikomu tłumaczyć. Każdy zna swoje miejsce. Swoje miejsce na Ziemi. Swoje schronienie. Swój dom.
Nie chodzi nawet o to, żebyś był w swoim schronieniu fizycznie obecny. Kiedy masz swoje schronienie, wystarczy Ci sama myśl o nim, by poczuć się bezpiecznie. Masz tę świadomość: tam gdzieś jest moje schronienie. I nie ważne gdzie to jest. Czy w górskiej jaskini, czy na grzbiecie srebrnoskrzydłej mewy, w zagłębieniu pomiędzy skrzydłami. Czy w wilczej sierści, czy pod liściem dębu. Czy w różanym pąku, czy w dziupli na drzewie. Czy na wyspie wśród bagien.
Nikt też nie może Ci powiedzieć: moje schronienie jest lepsze niż Twoje. Bo tylko ty wiesz o tym miejscu. Tylko ty masz do niego dostęp. I tylko ty możesz przenieść swoje schronienie w inne miejsce, gdy się okaże, że w jakiś sposób przestałeś być niewidzialny dla świata. A może się tak zdarzyć, gdy popełnisz błąd. Gdy zdradzisz tajemnice schronienia.Gdy odsłonisz je dla świata, gdy otworzysz drzwi szeroko i zdepcze je tłum. Musisz strzec swojej tajemnicy. Musisz uważać. Zachować czujność.
Może się zdarzyć również i tak, że nie popełnisz błędu. Nie zdradzisz tajemnicy. A mimo to staniesz się dla kogoś widoczny w twoim schronieniu. Dla kogoś, kto rozumie. Kto jest bratem lub siostrą jednej krwi i widzi świat twoimi oczami, słyszy twoimi uszami i kocha twoim sercem. Ale przy nim spokojny bądź. On rozumie. On widzi cię, ale nie zniszczy twojej granicy, nie zdradzi, nie zabije. Nie spłoszy cię, nie przegoni, nie skrzywdzi. Twoja bliźniacza dusza. Twoja bezsenna noc i twoje wyczekiwanie echa znajomych kroków. Twoje przyspieszone bicie serca i zasłuchanie w śpiewaną cichutko pieśń o lesie.

Zauważyłem ją po raz pierwszy, gdy las zaczął właśnie rozplatać pierwsze nici babiego lata. Nie sądziłem, że znalazła mnie o wiele wcześniej w moim schronieniu. Wiedziała wszystko. Również to, kiedy będę gotów ją zauważyć. I nie broniła się. Nie stała się niewidzialna. Wiedziała, że widzę. Doskonale wiedziała. Ale nie spojrzała mi w oczy. Nie mówiła ani słowa. Ze swojego schronienia, z sąsiedniej na bagnach wyspy czekała od kilku godzin z wielką pasją, aż się poruszą pierwsze skrzydła w trzcinach. Siedziała cichutko z opartą o kolana kartką papieru i malowała leciutko farbami.

Akwarele.
- Kim jesteś? - szepnąłem drżącym głosem, lekko przerażony tym odkryciem, obecnością człowieka tutaj, tak blisko mojej kryjówki przed światem.
- Jestem ciałem z twojego ciała. Kością z twojej kości - szeptała, nie odrywając wzroku od kartki papieru i rozpływających się po niej farb. - Jestem twoją tęsknotą, twoja pasją. Jestem twoim wołaniem, twoją rozpaczą, twoim westchnieniem. Jestem powietrzem, którym oddychasz, Słońcem, które Cię ogrzewa i wiatrem czeszącym twoje włosy. Jestem tobą tak jak i ty jesteś mną. Jesteś ciałem z mojego ciała. Jesteś moją tęsknotą i moją pasją. Jesteś moim wołaniem, moją rozpaczą, moim westchnieniem. Jesteś powietrzem, którym oddycham, Słońcem, które mnie ogrzewa i wiatrem czeszącym moje włosy.
- Nie widziałem Cię wcześniej...
- Widziałeś. Byłam twoim snem i twoim pragnieniem. Byłam twoją myślą ożywianą każdego poranka i każdego wieczoru. Wołało mnie każde uderzenie twojego serca. I sprawiłeś, że oto jestem. Że możesz mnie widzieć. Ale również ja musiałam ci na to pozwolić... Spójrz...
Wyciągnęła przed siebie rękę pokazując ważkę, która zawisła nagle w ciepłym powietrzu. Błękitno - zielony anioł z bagien. Każdy ruch skrzydełka widziałem jak w zwolnionym tempie. Trzcina zaszeleściła. Łyska z pisklętami płynęła w moim kierunku. Wyszła na brzeg i usiadła przy moich stopach. Pisklęta biegały wesoło.
Spojrzałem na sąsiednia wyspę. Nie było nikogo. A jednak nie śniło mi się. Pozostały odciśnięte na trawie ślady czyjejś obecności. Pozostała kartka papieru z namalowaną akwarelami rajską krainą.
- Mój Wilku! - usłyszałem wołanie ze środka jeziora. Wstałem. Machała do mnie ręką - Chodź, mój Wilku !
Skąd wiedziała? Nie wiem. Może dlatego wiedziała, że była ciałem z mojego ciała i kością z moich kości. Wiedziała o wilkach, o stadzie, o moich braciach jednej krwi. Wiedziała, że jestem jeszcze szczenię. O czułości i ranach dokładnie wylizanych z troską.
Popłynąłem do niej. Ciepła woda rozgrzana południowym słońcem gładziła mnie delikatnie, jak wiatr, jak czyjeś dłonie po policzku. Jej dłonie. Od tej pory pływaliśmy co dzień. Oto ona. Ubrana tylko w długie, czarne włosy i kilka piór myszołowa zaplecionych misternie w cieniutkie warkoczyki. Paciorki z jarzębiny zjadły jemiołuszki zimą. Zostały więc tylko pióra ptasie za ubranie. Ale nie marzła. Każdej nocy czuła na ciele ciepłe wilcze futro. I chociaż o nic nie prosiła, otoczono ją czułością jak szczenię. Wylizane rany, wygaszony ból. Oto ona. Nierozłączna, a jednak pamiętająca o granicy, której przekraczać nie wolno nigdy. Dotąd, w ludzkim świecie, nie spotkałem nikogo, kto umiałby tę granicę uszanować. Ale las jest innym światem. A ona ciałem z mojego ciała. Siostra jednej krwi. Na zawsze.

Każdego dnia zapuszczam się coraz dalej w głąb bagien. Jak szczenię wilcze, które dorastając opuszcza swoją norę, legowisko, bada z ciekawością swoje przyszłe królestwo. Zwierzęta nie uciekają na mój widok. Nie mają powodu. Nie zabiję. Nie zburzę domu. Nie przekroczę dozwolonych granic. Ciemnoszary wilk, mój cień, nieodłączny od początku towarzysz leśnych dni, zwierzył mi się w noc księżycową o swoim lęku naszego pierwszego spotkania. A jednak kiedy zasnąłem nagi na mchu, mając tylko własne włosy i kilka piór za okrycie, nie zawahał się ani chwili... I było w tym odruchu więcej miłosierdzia niż kiedykolwiek doświadczyłem w świecie ludzi.
Cień sarny przemknął między jałowcami. Niepostrzeżenie. A jednak zauważyłem. Tak, jak ślady racic odciśnięte na piasku. Poszedłem tym tropem. Jak szczenię tropiące zwierzynę. Nie z głodu. Z ciekawości. Jeszcze kilka razy przemykał przede mną znajomy cień, duch lasu najcichszy. Aż nagle stałem olśniony. Nie mogłem nawet oddychać. Nie mogłem się ruszyć, jakby mój najdrobniejszy ruch miał skruszyć całe to piękno. Ileż jeszcze miejsc takich, skarbów takich kryje w sobie leśny gąszcz?...
Oto samo serce krainy. Miejsce narodzin i przestrzeni lotów dla tysięcy par skrzydeł. Woda...Piękna. Jak błękitne oczy nieba na ziemi. Wyżej łąki, mokre, pełne ptactwa i żab. Otoczone lasem dopiero na horyzoncie. Kalejdoskop barw i zapachów...a pośrodku ona.
Stała nad wodą susząc w Słońcu długie, czarne włosy. Jakby tu była od zawsze. Jakby dorastała wśród łabędzi, znając teraz wszystkie skrzydła po imieniu. Podchodziłem coraz bliżej. Bezszelestnie. Krok po kroku. Oddech po oddechu. Stanąłem tuż za nią. Blisko. Najbliżej. Usłyszałem jej drżenie. Płakała. Cichutko.
- Przytul mnie mój Wilku - szepnęła smutno. - Przytul mnie i zostań. Zostańmy tu na zawsze. Nie chcę wracać. Już nigdy.
Wtuliła się we mnie nie mówiąc już ani słowa. Świat na zewnątrz przerażał mnie tak samo jak ją. Nie musiałem pytać. Wiedziałem...Ocierałem jej łzy ustami długo i cierpliwie. Od tego dnia nie była nam już potrzebna granica schronienia. Schronienie przestało być ucieczką z otchłani rozpaczy. Przestało być ostatnią deską ratunku. Stało się domem. Domem ognia i wilczych kudłów. Domem stada i przenikających cieni...Schronienie przestaje być schronieniem, gdy decydujesz się pozostać w nim, nie wracać. Stajesz się nim, a ono tobą. I już nie jesteś szczenięciem. Poznajesz najskrytszą tajemnicę puszczy. Wiesz już, o czym szumią drzewa. Wiesz o czym huczy wodospad. Wiesz o czym śpiewają ptaki, o czym ryczy jeleń i o czym wyją wilki - twoje stado, bracia jednej krwi. Posłuchaj, to wiatr szumi twoje imię pośród wiosennych zaklęć i błyskawic. Oto jesteś.
Odtąd naprawdę.
Odtąd na zawsze...

Robert Jakub Karpiński