DZIKIE ŻYCIE

Dzikie jest niezbędne

Remigiusz Okraska

Niewielu jest naukowców, którzy potrafiliby łączyć znaczące dokonania w swoich dziedzinach, talent publicystyczny i głęboką troskę o stan ziemskiego ekosystemu. Do tego nielicznego grona należy bez wątpienia Edward O. Wilson – wybitny entomolog, twórca podstaw socjobiologii. Jest on autorem kilku książek wskazujących na potrzebę zrewidowania naszego stosunku wobec świata przyrody, zagrożonego ludzką ekspansją. Przed kilkoma laty mogliśmy zapoznać się z rodzimą edycją jego interesującej i ważnej rozprawy „Różnorodność życia”, niedawno natomiast ukazała się, szybko i sprawnie przełożona na polski, kolejna jego znacząca książka poświęcona tej problematyce – „Przyszłość życia”.

Jest ona z jednej strony peanem na cześć wspaniałego, różnorodnego i pięknego świata przyrody. Z drugiej – niestety – elegią towarzyszącą zagładzie Natury. Ale to także coś więcej niż zachwyt i opłakiwanie, niż kontemplacja i narzekactwo, tak popularne w świecie, gdzie słowo „ekologia” odmieniane jest przez wszelkie przypadki, i gdzie „ekologiczna wrażliwość” polega na oglądaniu filmów o bogactwie świata raf koralowych i wycinaniu amazońskich lasów. Książka Wilsona jest także wezwaniem do działania, pewnego rodzaju strategią polityczną mającą służyć obronie świata przyrody. Świata, dodajmy, bardzo zagrożonego. W pięknym prologu do swej książki, zatytułowanym „List do Thoreau”, autor o amerykańskiej florze i faunie pisze tak: „Prawdziwa dzika przyroda istnieje jeszcze tylko w glebie i gnijących roślinach pod naszymi butami. Dzikie zwierzęta widzialne gołym okiem przeważnie wyginęły – w „obłaskawionych” lasach Massachusetts nie spotkamy już wilków, pum czy rosomaków. Jednak inne, nawet bardziej pradawne stworzenia wciąż tutaj żyją. Można je zobaczyć za pomocą mikroskopu. Wystarczy zawęzić skalę widzenia, by ujrzeć fragment tego lasu dokładnie w takiej postaci, w jakiej istniał przed tysiącami lat”. No właśnie – jest źle, ale wciąż pozostaje nadzieja. Nie zniszczyliśmy jeszcze wszystkiego, wciąż możemy zatrzymać śmiercionośny pochód przez świat.

Wilson, podobnie jak twórca hipotezy Gai James Lovelock, wskazuje na fenomen ziemskiego życia, jakim jest niesamowita zdolność dostosowania się do najtrudniejszych warunków. Miliony organizmów żywych, na ogół niedostrzegalnych gołym okiem, zamieszkują regiony i miejsca tak, zdawałoby się, niesprzyjające przetrwaniu, że musi to budzić zdumienie. Dlatego też raczej nierealne jest to, czym lubią nas straszyć media i niektórzy ekolodzy – że zgotujemy zagładę wszelkiemu życiu na Ziemi, że „zabijemy planetę”. Owszem, destrukcyjne moce człowieka są duże, ale nawet ich ogromny dodatkowy wzrost nie grozi przetrwaniu ogółu żywych organizmów. Zniszczyć możemy natomiast dziedzictwo tysięcy lat ewolucji, wiele wyżej rozwiniętych gatunków i ekosystemów, a przede wszystkim – pozbawić samych siebie podstaw bytowania, gdyż człowiek jest istotą stosunkowo kruchą i delikatną, nieporównanie bardziej niż np. bakterie zamieszkujące najbardziej zdegradowane i nieprzyjazne miejsca Ziemi.


Fot. Bolesława Kazimiera Płachta
Fot. Bolesława Kazimiera Płachta

Człowiek oprócz tego, że jest groźny dla samego siebie i części dziedzictwa przyrodniczego, jest także ignorantem. Wilson wskazuje, że mimo szumnych zapowiedzi i autoreklamy środowiska naukowego, tak naprawdę posiadamy bardzo znikomą wiedzę w kwestii złożoności ekosystemów i bogactwa życia biologicznego. Tylko w dziedzinie poznawania gatunków mamy ogromną lukę – sklasyfikowano ok. 1,8 miliona gatunków zamieszkujących Ziemię, a może ich być nawet kilkadziesiąt (sic!) razy więcej. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo jeszcze bardziej znikomą wiedzę posiadamy w takich kwestiach, jak zależności, relacje i powiązania między poszczególnymi elementami środowiska naturalnego. Jednym słowem, tak naprawdę nie wiemy, czym się zajmujemy i z czym igramy, a co za tym idzie – jakie skutki może powodować nasza działalność. Wilson pisze: „Oto biosferyczna powłoka, która otula Ziemię oraz każdego z nas. Oto cud, który jest nam dany. I zarazem tragedia, bo znaczna jej część bezpowrotnie zginie, zanim zdążymy się dowiedzieć, czym jest, jak się nią cieszyć i jak z niej najlepiej korzystać”.

A rozsądnie korzystać z Ziemi nie potrafimy. Autor „Przyszłości życia” wskazuje, że nawet w kategoriach standardowej ekonomii, lekceważącej niewymierne wartości, popełniamy dziecinne błędy, gdy bezpardonowo eksploatujemy środowisko w imię krótkoterminowych zysków. W ten sposób niszczymy podstawy przyszłego dobrobytu – przypomina to np. fabrykanta, który zamiast rozwijać swój zakład produkcyjny i czerpać z niego zyski przez całe lata, sprzedaje pewnego razu maszyny, zapas surowców, budynki i teren fabryczny, aby uzyskane w ten sposób dochody roztrwonić w ciągu krótkiego okresu czasu, a następnie umrzeć w nędzy. Wilson twierdzi, że standardowa ekonomia lekceważy dbałość o „kapitał wyjściowy”, jakim jest stabilny, różnorodny ekosystem. Zapatrzeni w wąskie wskaźniki dobrobytu (produkt krajowy brutto), które stale rosną, nie dostrzegamy szerszej perspektywy, czyli wyczerpywania naturalnych, biologicznych podstaw rozwoju czy choćby trwania. Tymczasem „naturalny kapitał” stale maleje – dziś jeszcze można to lekceważyć i kompensować ubytki „cywilizowaniem” peryferyjnych terenów czy zasobów surowcowych, ale nie potrwa to już długo, bo człowiek dotarł prawie wszędzie i prawie każde miejsce na Ziemi zaprzągł w swój ekonomiczny kierat. Spustoszenia w ekosystemie dokonują się na całej kuli ziemskiej, a kierunek tego marszu jest niezmienny od lat. Nie trzeba przy tym realizować jakichś apokaliptycznych scenariuszy, by znacznie ograniczyć możliwości produktywne planety. Wystarczy – dowodzi Wilson – postępująca „monokulturyzacja” całych regionów, polegająca na wytrzebianiu pierwotnej różnorodności biologicznej i zastępowaniu jej gatunkami dopasowanymi do doraźnych potrzeb człowieka. Ten problem opisuje bardzo interesująco na przykładzie Hawajów – niegdyś przyrodniczego raju, dziś tylko ten raj udających, gdyż pod przykrywką bujnej zieleni można dostrzec stale malejącą różnorodność biologiczną i zdominowanie ekosystemu przez gatunki obce.


Fot. Andrzej Ginalski
Fot. Andrzej Ginalski

Kto za to wszystko odpowiada? Wilson nie ma wątpliwości – człowiek. I to w dwóch wymiarach – zarówno ludzka populacja, której nadmierna liczebność stanowi obecnie jedną z głównych przyczyn dewastacji Ziemi, ale także człowiek jako gatunek, ze specyficznymi cechami i zachowaniami. Nadmierna populacja naszego gatunku sprawia, że na potrzeby ludzi przeznacza się coraz więcej dóbr mających swe źródło w przyrodzie. Nie tylko surowców odnawialnych i nieodnawialnych, ale także np. ziemi eksploatowanej rolniczo czy przeznaczanej pod zabudowę mieszkaniową lub w innych celach. Liczba ludności pragnącej korzystać z „oferty” ekosystemu stale rośnie, podobnie jak rosną jej aspiracje życiowe, podsycane przez mechanizmy gospodarcze i wzorce kulturowe. Ale problemem jest już sama liczebność gatunku ludzkiego – te 6, a wkrótce 8 czy 10 miliardów ludzi nawet przy stosunkowo skromnym i oszczędnym życiu stanowiłoby dla planety ogromny ciężar. W tej dziedzinie na szczęście widać już pewną poprawę, przede wszystkim w znacznym spadku światowego wskaźnika dzietności (średnia liczba dzieci przypadająca na jedną kobietę) z 4,3 w roku 1960 do 2,6 w roku 2000. Jeśli uda się osiągnąć wskaźnik na poziomie 2,1, wówczas liczebność populacji będzie się utrzymywała na stosunkowo stałym poziomie. Zanim to jednak nastąpi, upłynie jeszcze trochę czasu, a poza tym problemem jest już obecnie zbyt duża populacja (znaczna jej część to w dodatku ludzie w wieku prokreacyjnym), której dalszy wzrost tylko spotęguje problem. Ale tu, ma nadzieję Wilson, mamy pewną szansę na dotarcie do punktu maksymalnego, po osiągnięciu którego liczba ludności zacznie się powoli, lecz stale zmniejszać. Pytanie tylko, czy do tego czasu uda się zachować ekosystem w kondycji dającej nadzieję na przetrwanie jego złożoności i różnorodności.

Jednak z ludźmi jest jeszcze jeden problem. Tu dochodzimy do najciekawszej i jednocześnie najbardziej kontrowersyjnej części książki. Uczony konkluduje: „Swego rodzaju obojętność wobec środowiska wynika, jak sądzę, z samej natury człowieka. Ewolucja ludzkiego mózgu doprowadziła do tego, że jesteśmy emocjonalnie związani jedynie z niewielkim skrawkiem ziemi, małą grupą krewnych oraz dwoma, góra trzema pokoleniami naszych potomków. Niechęć do zajmowania się tym, co odległe w czasie lub przestrzeni, należy do naszych, jakby powiedział Darwin, cech elementarnych. Odznaczamy się wrodzoną skłonnością do ignorowania wszelkich ewentualności, nie wymagających od nas natychmiastowej reakcji. Na ogół ludzie uważają, że to po prostu przejaw zdrowego rozsądku. Dlaczego są tak krótkowzroczni? Przyczyna jest całkiem naturalna: to głęboko zakorzeniona część naszego paleolitycznego dziedzictwa. Od setek tysiącleci ludzie zabiegający o doraźne korzyści w obrębie małej grupy krewnych i przyjaciół żyli dłużej i mieli więcej potomstwa, nawet jeśli wskutek owych kolektywnych dążeń ich miasta i imperia ostatecznie popadały w ruinę”.

Czytając książkę Wilsona, przypominały mi się teorie licznych działaczy ruchu ekologicznego, którzy pielęgnują mit „dobrego dzikusa” zdeprawowanego przez „złą cywilizację”. Ekolodzy lubują się w takich naiwnych wizjach przeszłości i kondycji gatunku ludzkiego. Mamy więc dobrych Indian, mieszkańców Afryki i buddystów, a także złych białych Europejczyków-chrześcijan. Gdyby tych drugich nie było, wówczas kryzys ekologiczny nie miałby ponoć miejsca, bo ci pierwsi o Matkę Ziemię wyłącznie dbali. Nic z tego, dosyć bajek. Wilson w swej książce dowodzi, że człowiek niszczył i niszczy środowisko niemal zawsze. Dziś spustoszenia w ekosystemie są większe niż niegdyś, ale nie dlatego, że w pewnym momencie ludzie stali się gorsi – po prostu dlatego, że jest nas więcej i mamy skuteczniejsze narzędzia oddziaływania na siedliska przyrodnicze. Nasi przodkowie, na każdym kontynencie i każdego koloru skóry, w prawie każdym systemie kulturowo-religijnym, czynili dokładnie tak samo. Gdy 60 tysięcy (!) lat temu do Australii przybyli pierwsi koloniści z Indonezji, doszczętnie wytrzebili ówczesną megafaunę – ogromne ptaki, jaszczury, żółwie i ssaki. Wybili je bez pardonu. Nie inaczej działo się w Nowej Zelandii 1300 lat temu – przybyli tam Polinezyjczycy i wytrzebili mnóstwo gatunków, po nich przyszli Maorysi i dokończyli dzieła, rozprawiając się ze wszystkimi większymi zwierzętami. Jeśli gdzieś na świecie do tego nie doszło, to prawdopodobnie dlatego, że tamtejsi przedstawiciele gatunku ludzkiego byli zbyt słabi i dysponowali zbyt prymitywnymi narzędziami, aby się z takim zadaniem uporać; pewną rolę odgrywała również niedostępność siedlisk. Wilson podsumowuje to tak: „Złowieszcza archeologia wymarłych gatunków uświadamia nam następujące prawdy: szlachetny dzikus nigdy nie istniał; raj zamieszkany był rzeźnią; raj odnaleziony jest rajem utraconym”. Dziś to „dzieło” jest kontynuowane nadal – nasza „moc” ludnościowa i techniczna sprawia, że trzebież przyrody postępuje znacznie szybciej.


Fot. Jacek Zachara
Fot. Jacek Zachara

Ale właśnie dzisiaj pojawia się także nadzieja na powstrzymanie tego procederu – rodzi się poczucie trwogi z powodu destrukcji ekosystemu oraz żal za znikającym pięknem jego wytworów. Wilson wskazuje, że narodziny świadomości ekologicznej łączą się z dewastacją Natury. Ludzie stanęli w obliczu procesu znikania odwiecznej przyrody – wobec groźby tego, co autor „Przyszłości życia” nazwał w swej książce „Konsiliencja” erą eremozoiczną, wiekiem samotności, w której tkwił będzie człowiek pozbawiony towarzystwa wielu dotychczasowych "partnerów" ewolucyjnych. Dopiero skomasowanie skutków ludzkiej mocy destrukcyjnej skłoniło do refleksji nad rolą człowieka na Ziemi i zrozumienia, jakie są zależności między naszą działalnością, a kondycją tej planety, która podtrzymuje m.in. nasze życie. Dopiero teraz, pośród ruin i zgliszcz zdewastowanych siedlisk i wytrzebionych gatunków ma szansę pojawić się miłość do wszelkiego życia – biofilia. To z niej wypływa krytyka poczynań antyekologicznych, to ona motywuje do stawania w obronie przyrody, to ona proponuje etykę i rozwiązania praktyczne mające zmienić dotychczasowe podejście do środowiska naturalnego.

Wilson próbuje wyjść naprzeciw takim postawom, proponując różne środki zaradcze przeciw dalszej dewastacji przyrody. Ta część książki wydaje się jednak najsłabsza. Z jednej strony dlatego, że ma ona charakter popularyzatorski i czytelnicy DŻ nie znajdą tu zbyt wielu nowych pomysłów czy rozwiązań. Autor „Przyszłości życia” proponuje m.in. objęcie natychmiastową ochroną najcenniejszych miejsc przyrodniczych na Ziemi, całkowite zaprzestanie wyrębu starodrzewów, priorytetową ochronę jezior i systemów rzecznych jako najbardziej zagrożonych elementów dziedzictwa przyrodniczego, sporządzenie światowej mapy różnorodności biologicznej, która pozwoli skuteczniej działać na rzecz ocalenia tego bogactwa, zwiększenie powierzchni obszarów chronionych prawem (tu pojawia się ciekawy postulat: „Ryzykując, że zostanę okrzyknięty ekstremistą /.../ proponuję równe 50%: połowa świata dla ludzkości, a połowa dla reszty organizmów żywych” – pisze Wilson), działania na rzecz ograniczenia przyrostu populacji. Na pewno warte uwagi jest to, że znany i szanowany naukowiec formułuje tu postulaty, które do niedawna można było przypisywać jedynie „bojownikom” ekologicznym, nie traktowanym jako poważny partner w dyskusji.

Jednak znacznie większa słabość rozważań autora dotyczy pewnej, nazwijmy to, naiwności. Sugeruje on, że aby ochronić ziemską bioróżnorodność, potrzebne są radykalne i szeroko zakrojone środki zaradcze. Zgoda. Ale chwilę później przekonuje, że w tym celu należałoby sprawić, aby ochrona przyrody stanowiła czynność opłacalną w kategoriach ekonomicznych, by pokładać nadzieję w „wielkich” organizacjach ekologicznych (WWF, Sierra Club etc.) oraz w dobrej woli państw i instytucji światowych. Takie stanowisko można określić jako krótkowzroczne i nieadekwatne do sytuacji, nijak przy tym niepasujące do dotychczasowych doświadczeń. Tego typu strategie i pomysły funkcjonują w obiegu od kilkudziesięciu lat i niewiele z nich wynika w szerszej perspektywie. Nie miejsce tu na polemikę z tezami Wilsona, zresztą wiele z nich było już wielokrotnie poddanych krytyce na łamach radykalnej prasy ekologicznej. Po prostu skuteczność jego pomysłów najlepiej oceniać po owocach, a te nie są zbyt udane, choć podobne mechanizmy „uzdrawiania Ziemi” były proponowane i wdrażane już wielokrotnie.

Nie zmienia to faktu, że sama książka warta jest uwagi. Zawiera szereg trafnych spostrzeżeń, ciekawie i inspirująco opisuje piękno i bogactwo różnorodności biologicznej, skłania do przemyślenia wielu obiegowych tez i mitów. Poza tym na ubogim w ekologiczne wydawnictwa polskim rynku książki jest jedną z niewielu pozycji tego typu. Jej zaletę stanowi niewątpliwie także przystępny charakter narracji, stąd też „Przyszłość życia” może stanowić dobre wprowadzenie w problematykę ochrony przyrody. Polecam zatem początkującym adeptom „zielonej” wizji świata, choć także bardziej zaawansowani mogą tu znaleźć materiał do przemyśleń.

Remigiusz Okraska

Edward O. Wilson, Przyszłość życia, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003. zysk.com.pl

Marzec 2004 (3/117 2004) Nakład wyczerpany